Czapki na chore zatoki
Z ochraniaczami na czoło i nos, jako kaptur z plastikowymi wstawkami poszerzającymi pole widzenia czy z nakładkami na uszy i opuszczanymi okularami, chroniącymi oczy przed deszczem, śniegiem i wiatrem - oto projekty czapek Agnieszki Węglińskiej. Absolwentka School of Form Uniwersytetu SWPS stworzyła nakrycia głowy z myślą o specyficznych potrzebach człowieka.
Masowo produkowane nakrycia głowy nie spełniają swojej funkcji. Zamiast ogrzewać i osłaniać przed wiatrem, ograniczają pole widzenia i nie chronią przed zimnem. To skłoniło mnie do zastanowienia się, czego brakuje czapkom i jak je ulepszyć, wykorzystując materiały, które mamy w domu - mówi autorka projektu.
Czapki od laryngologa
W ramach projektu chciałam podkreślić rolę prosumenta, czyli osoby, która jest jednocześnie wytwórcą i konsumentem produktu. Wraz z rozwojem “O miłości do rzeczy” koncepcja nabrała także ekologicznego wydźwięku.
Agnieszka Węglińska, absolwentka School of Form Uniwersytetu SWPS
Tworząc nakrycia głowy, zadałam sobie pytanie o pierwotną funkcję czapki. Nie chodzi tylko o modę, ale i o jej użytkowy wymiar. To ważne szczególnie jesienią i zimą, kiedy czapki mają chronić nas przed niesprzyjającymi warunkami atmosferycznymi. Po nakrycia głowy sięgają często osoby z problemami laryngologicznymi. Na tę potrzebę zupełnie nie odpowiada masowa produkcja. Dla przykładu chore zatoki należy zabezpieczyć dodatkowym kawałkiem materiału, który zakrywa czoło. Między innymi to rozwiązanie postanowiłam zastosować w moim projekcie. W efekcie stworzyłam niespotykaną, ale atrakcyjną formę nakrycia głowy - komentuje Węglińska.
Idea zero waste
„O miłości do rzeczy” zakłada wykorzystanie materiałów, które autorka znalazła w domu rodzinnym. To kolejny, bardziej osobisty wymiar projektu, który, jak zaznacza Agnieszka Węglińska, miał być pierwotnie czysto użytkowy. Projektantka dopiero później zdała sobie sprawę, że nieświadomie nawiązuje do popularnego ruchu zero waste. Do przemyśleń zainspirowały ją znalezione zbiory babci, która przechowywała w domu niezniszczone materiały, guziki, a nawet elementy tapicerki samochodowej, które miała nadzieję w przyszłości wykorzystać.
Zdaniem Węglińskiej, popularne w czasach PRL wykroje ubrań, instrukcje majsterkowicza czy gazetowe i telewizyjne porady, jak samemu naprawić zepsuty sprzęt stanowią przykład lokalnego i niezależnego od zachodnich trendów ruchu zero waste, który wyrósł z potrzeby i konieczności, a nie mody.
Wielka moda kontra zero waste
Na zniszczenie, np. poprzez spalenie, niesprzedanych kolekcji decydują się czołowi projektanci ubrań. Świat obiegły informacje, że takie praktyki stosują nawet największe domy mody. W większości producenci nie chcą dopuścić do pojawienia się ubrań sygnowanych ich logotypem w outletach, aby chronić prestiż marki. Ta postawa budzi wątpliwości. Działacze ekologiczni zwracają uwagę na nieprzemyślaną produkcję, spalanie i wynikające z obu czynników zatrucie środowiska. Niezadowoleni są również inwestorzy, ponieważ marki, zamiast próbować wykorzystać kolekcje w inny sposób, wpisują straty do raportów finansowych.
Idea stojąca za „O miłości do rzeczy”, choć w zdecydowanie mniejszej skali, odpowiada na te wątpliwości. Pytanie, czy producenci ubrań będą gotowi przeszyć i wykorzystać na bieżąco materiały z poprzednich sezonów.
W ramach projektu chciałam podkreślić rolę prosumenta, czyli osoby, która jest jednocześnie wytwórcą i konsumentem produktu. Wraz z rozwojem “O miłości do rzeczy” koncepcja nabrała także ekologicznego wydźwięku. Zaczęłam się inspirować takimi ruchami jak dekonsumpcjonizm, konsumpcja suwerenna czy antykonsumpcjonizm. Wszystkie zakładają ograniczenie nabywania dóbr i zrozumienie, że szczęście nie wynika z kupowania - podsumowuje autorka.